O
aukcji organizowanej przez LOT wiedzieli chyba wszyscy na wiele dni przed samym
wydarzeniem. Mówiły o niej zarówno mainstreamowe media jak i portale zajmujące
się wyłącznie tematyką podróży i lotnictwa. Natężenie informacji na temat
lotowskiej licytacji było na tyle duże, że wszyscy oczekiwali w napięciu na
otwarcie pierwszej wykupionej walizki. O kasowym sukcesie wydarzenia stanowi
również fakt, że bilety rozpłynęły się w mgnieniu oka, a ci bardziej
zdeterminowani mogli je nabyć na internetowych aukcjach za niebagatelną cenę 500zł.
I
tak, po całej tej medialnej szopce nie czekało nas nic innego jak tylko zawód.
Rozczarowanie tym bardziej bolesne, że wbrew wszystkim racjonalnym przesłankom,
większość z nas spodziewała się znaleźć prawdziwe cacka, albo przynajmniej coś
interesującego. A tu ani jednego, ani drugiego.
Może
jednak zacznę od przebiegu samej aukcji – W pomieszczeniu, w którym miało
miejsce przedstawienie znajdowało się ponumerowane według kolejności sześćdziesiąt
siedem bagaży. Istniała możliwość uprzedniego obejrzenia przedmiotu licytacji,
o ile udało się komuś przebić przez zbity tłum fotoreporterów i dziennikarzy. Walizki
można było poddać analizie jedynie na podstawie zewnętrznego wizerunku, o tym
co było w środku wiedzieli ponoć wyłącznie organizatorzy przedsięwzięcia.
I
tak zaczęła się aukcja, a emocje sięgały tego stopnia, że wiele osób nie
krępowało się wyrzucić kolejnych paru stów w walizki, których nie tylko
zawartość była niepewna, ale także zewnętrzny wygląd budził zastrzeżenia. Po
parunastu minutach od rozpoczęcia aukcji zaczęły otwierać się pierwsze walizki.
Dziennikarze, zaprawieni w podobnych bojach, dopadali właściciela
wylicytowanego bagażu i rejestrowali każdą sekundę z tej wiekopomnej chwili
jaką było otwieranie wielkich „Kinder niespodzianek” Należy tu dodać, że producent czekoladek
lepiej dba o swój target niż organizatorzy aukcji LOT’u. Zawartość stanowiły najczęściej stare,
zniszczone ubrania, przedpotopowa elektronika, komuś przytrafił się namiot, a
komuś keyboard (Jeden z bardziej wartościowych przedmiotów tej licytacji)
Co
do mojej walizki, był to miszmasz rzeczy należących do różnych osób. W jednej
torbie znalazły się zabrudzone farbą ubrania robotnika wracającego z Wielkiej
Brytanii jak i marynarka od Armaniego. W
drugiej z kolei, komórka Czeszki wracającej z wakacji w Tajlandii, męskie
ciuchy, aparat, którego właściciel spędzał urlop w Chinach i parę zabawek, z
których współczesne dzieciaki na pewnego już by się nie ucieszyły.
Zastanawiający był fakt, że w żadnej wylicytowanej walizce nie znaleziono bielizny ani butów. Prowadzi to tylko do
smutnych wniosków, że wszystko już dawno zostało przebrane, do bagażu wrzucono
zbitki różnych rzeczy, które wyjęto z jednego kontenera, a dla osłody
dopakowano po jednym elektronicznym gadżecie.
Co
tu dużo mówić. Spodziewaliśmy się aukcji
rodem z Wielkiej Brytanii albo USA, gdzie tego typu przedsięwzięcia są regularnie organizowane, a
znalezienie skarbu jednak się zdarza. Tymczasem otrzymaliśmy rodzimą wersję
takiej akcji i niestety wyszło jak wiele innych rzeczy, które usiłujemy
przekalkować na nasze warunki. Krótko
mówiąc – przaśnie. Kto się mógł „dorobić” ten pewnie wyniósł co ciekawsze
rzeczy, nam zostawiając medialny szum i emocje ukoronowane rozczarowaniem.