niedziela, 16 lutego 2014

Walka o bagaż czy raczej Walka o śmieci

O aukcji organizowanej przez LOT wiedzieli chyba wszyscy na wiele dni przed samym wydarzeniem. Mówiły o niej zarówno mainstreamowe media jak i portale zajmujące się wyłącznie tematyką podróży i lotnictwa. Natężenie informacji na temat lotowskiej licytacji było na tyle duże, że wszyscy oczekiwali w napięciu na otwarcie pierwszej wykupionej walizki. O kasowym sukcesie wydarzenia stanowi również fakt, że bilety rozpłynęły się w mgnieniu oka, a ci bardziej zdeterminowani mogli je nabyć na internetowych aukcjach  za niebagatelną cenę 500zł. 

I tak, po całej tej medialnej szopce nie czekało nas nic innego jak tylko zawód. Rozczarowanie tym bardziej bolesne, że wbrew wszystkim racjonalnym przesłankom, większość z nas spodziewała się znaleźć prawdziwe cacka, albo przynajmniej coś interesującego. A tu ani jednego, ani drugiego.

Może jednak zacznę od przebiegu samej aukcji – W pomieszczeniu, w którym miało miejsce przedstawienie znajdowało się ponumerowane według kolejności sześćdziesiąt siedem bagaży. Istniała możliwość uprzedniego obejrzenia przedmiotu licytacji, o ile udało się komuś przebić przez zbity tłum fotoreporterów i dziennikarzy. Walizki można było poddać analizie jedynie na podstawie zewnętrznego wizerunku, o tym co było w środku wiedzieli ponoć wyłącznie organizatorzy przedsięwzięcia.

I tak zaczęła się aukcja, a emocje sięgały tego stopnia, że wiele osób nie krępowało się wyrzucić kolejnych paru stów w walizki, których nie tylko zawartość była niepewna, ale także zewnętrzny wygląd budził zastrzeżenia. Po parunastu minutach od rozpoczęcia aukcji zaczęły otwierać się pierwsze walizki. Dziennikarze, zaprawieni w podobnych bojach, dopadali właściciela wylicytowanego bagażu i rejestrowali każdą sekundę z tej wiekopomnej chwili jaką było otwieranie wielkich „Kinder niespodzianek”  Należy tu dodać, że producent czekoladek lepiej dba o swój target niż organizatorzy aukcji LOT’u.  Zawartość stanowiły najczęściej stare, zniszczone ubrania, przedpotopowa elektronika, komuś przytrafił się namiot, a komuś keyboard (Jeden z bardziej wartościowych przedmiotów tej licytacji)

Co do mojej walizki, był to miszmasz rzeczy należących do różnych osób. W jednej torbie znalazły się zabrudzone farbą ubrania robotnika wracającego z Wielkiej Brytanii jak i marynarka od Armaniego.  W drugiej z kolei, komórka Czeszki wracającej z wakacji w Tajlandii, męskie ciuchy, aparat, którego właściciel spędzał urlop w Chinach i parę zabawek, z których współczesne dzieciaki na pewnego już by się nie ucieszyły. Zastanawiający był fakt, że w żadnej wylicytowanej walizce nie znaleziono  bielizny ani butów. Prowadzi to tylko do smutnych wniosków, że wszystko już dawno zostało przebrane, do bagażu wrzucono zbitki różnych rzeczy, które wyjęto z jednego kontenera, a dla osłody dopakowano po jednym elektronicznym gadżecie.


Co tu dużo mówić. Spodziewaliśmy się  aukcji rodem z Wielkiej Brytanii albo USA, gdzie tego typu  przedsięwzięcia są regularnie organizowane, a znalezienie skarbu jednak się zdarza. Tymczasem otrzymaliśmy rodzimą wersję takiej akcji i niestety wyszło jak wiele innych rzeczy, które usiłujemy przekalkować  na nasze warunki. Krótko mówiąc – przaśnie. Kto się mógł „dorobić” ten pewnie wyniósł co ciekawsze rzeczy, nam zostawiając medialny szum i emocje ukoronowane rozczarowaniem.